|
www.kresowiak.fora.pl Kresowiacy tęsknią za swoją Krainą
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Janina Wehrstein
Gość
|
Wysłany: Czw 20:06, 25 Mar 2010 Temat postu: Po ojca przyszli nocą |
|
|
Po ojca przyszli nocą
Janina Wehrstein: Straszliwe rządy Sowietów poznaliśmy na własnej skórze...
To prawda. Wiem, że w 2009 roku to może wydać się bardzo dziwne, ale mówimy o latach 30. To była zupełnie inna epoka, inna rzeczywistość. Moi rodzice byli ludźmi bardzo majętnymi i nasza służba — na czele z moją boną — właśnie tak do mnie mówiła. „Niech jaśnie panienka usiądzie”, „Niech panienka zejdzie na dół”.
Gdzie pani mieszkała przed wojną?
W Stryju pod Lwowem. Ojciec, Władysław Wehrstein, był fabrykantem i oficerem rezerwy. Bił się w 1920 roku i bolszewicka kula dum-dum rozszarpała mu rękę. Do końca życia miał problemy z poruszaniem palcami. Nasz ogromny dom przylegał do sadu i fabryki. Należała do nas właściwie cała ulica Fredry. Oprócz tego babcia miała w pobliżu wieś. Pamiętam jak do babci przyjeżdżali ułani po owies dla koni. Byli w rogatywkach, zielonych mundurach i błyszczących pasach. Dla większości dziesiejszych Polaków takie mundury to rekwizyty filmowe. To prawda, ja jednak pamiętam przedwojenną Polskę znakomicie. Przede wszystkim było to państwo wielonarodowe. Żyliśmy w wielkiej przyjaźni z Ukraińcami. Stykałam się z nimi szczególnie w majątku babci, gdzie ukraińska była cała służba. Bawiłam się z miejscowymi dziećmi, dzięki czemu znakomicie znałam ukraiński. Opiekowała się mną Anka, a furman Fredzio woził mnie wraz z siostrą do szkoły.
A Żydzi?
Oczywiście ich także pamiętam znakomicie, ale głównie ze Stryja. Sklep spożywczy w pobliżu naszego domu prowadził niejaki pan Wilk. Nosił brodę, pejsy. Muszę przyznać, że ojciec niezbyt chętnie patrzył na to jak babcia robiła u niego zakupy. Ale ona niewiele sobie z tego robiła. Dlaczego? Bo u Wilka było najtaniej. Ja też do niego zaglądałam po cukierki.
Mówi pani o ojcu i babci. A mama?
Moi rodzice byli rozwiedzeni, nie mieszkała z nami. Wyszła za mąż za lotnika. Ten człowiek podczas wojny znalazł się na Zachodzie i walczył w RAF-ie. Mama próbowała do niego uciec, ale została złapana na granicy przez bolszewików i zesłana na Sybir. Wydostała się stamtąd dopiero z armią Andersa. Natychmiast pojechała do Anglii, ale jej drugi mąż już nie żył. Poległ w jeden z bitew.
Pamięta pani dzień, w którym wybuchła wojna?
Tak. Byłam wtedy u babci i zaczęło się dziać coś dziwnego. Między nami, a Ukraińcami pojawiło się nagle jakieś napięcie. Okazało się, że w głębi serca czuli urazę do „polskich panów”. Musieliśmy się szybko przenieść do Stryja. Potem dowiedzieliśmy się, że majątek po naszym wyjeździe został splądrowany.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyła pani bolszewików?
Z okien naszego domu widać było skrzyżowanie. Przejeżdżały przez nie długie kolumny sowieckich czołgów oblepionych sołdatami. Gąsienice strasznie huczały na bruku, aż szyby w mojej sypialni się trzęsły. Tak zaczęła się dla mnie bolszewicka okupacja. To była całkowita dzicz! Nędzne umundury, obszarpane płaszcze, toporne rysy twarzy. A ich kobiety! Wydłubały z szaf zarekwirowanych domów koszule nocne i paradowały w nich po ulicach. Myślały, że to eleganckie suknie.
Co tymczasem robił pani ojciec?
Wrócił z wojny. Podczas kampanii wrześniowej został bowiem zmobilizowany. Wraz z jednostką przebijał się do Rumunii, ale w ostatnim momencie zmienił zdanie. Wrócił bo zostawił dwie córki i matkę.
Czy bolszewicy się nim interesowali?
Oczywiście. Natychmiast dowiedzieli się, że wrócił i po jakiś dwóch dniach przyszli po niego. To była noc — 1 listopada 1939. Zaczęli łomotać w drzwi i krzyczeć. Do środka weszło kilku umundurowanych mężczyzn. Rozglądali się po naszym domu i rozdziawiali gęby.
Jak się zachowywali podczas rewizji?
Było to dosyć brutalne. Ściągnęli ze mnie kołdrę i kazali wychodzić z łóżka. Szarpali się z babcią. Wyzywali nas od „burżujów”. Przewracali wszystko do góry nogami i pruli ściany bagnetami. Czego tam szukali — nie wiem. Na koniec aresztowali tatę. Wychodząc, przytulił nas i powiedział, że byśmy się nie przejmowali, że to się na pewno wyjaśni. Kilka dni później do naszego domu wprowadził się politruk, który miał pilnować abyśmy z babcią nie przeprowadziły jakieś dywersji.
Jaki to był człowiek? Potrafił korzystać z łazienki?
On akurat był nieco ucywilizowany. Natomiast kilka dni później wprowadzono nam do domu całą sowiecką rodzinę, która była już zupełnie prymitywna. Jak z okresu kamienia łupanego. Oni rzeczywiście myli się w toalecie. To była matka z trójką niezwykle agresywnych dzieci przesiąkniętych bolszewicką propagandą. Chłopcy rzucali nam we włosy zapalone zapałki, wyzywali nas.
Zobaczyła pani jeszcze kiedyś ojca?
Raz. Przyprowadzili go w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia 1939 roku. Pokazali mu dzieci i dom, żeby go łatwiej złamać. Sowieci chcieli bowiem, żeby uruchomił dla nich fabrykę i produkował broń dla Armii Czerwonej. Tata odmówił i szybko go zabrali z powrotem do więzienia. Dopiero w latach 90. dowiedziałam się, że został zamordowany przez NKWD strzałem w tył głowy w Bykowni.
Co stało się z wami?
Wyrzucili nas z domu i umieścili w niewielkim mieszkaniu na ulicy, na której grupowano ludzi przeznaczonych do wywózki na Sybir. Przyszli po nas w lutym lub w marcu 1940 roku. Siostry nie było w domu i babcia poprosiła sowieckiego oficera, żeby przyszedł nieco później. Powiedziała, że siostra zostanie sama na ulicy i bez nas przepadnie, że chcemy jechać całą rodziną. Zapłaciła mu wielką łapówkę. Ulica miała ze 20 — 30 domów i bolszewicy mieli nas zabrać jak będą wracać. Oczywiście jak przyszli za drugim razem już nas nie było.
Gdzie uciekliście?
Do naszego byłego Gajowego, który się nazywał Mierczuk. To był Ukrainiec. On i jego rodzina traktowali nas nadal jak dziedziców, ale starałyśmy się im pomagać. Pieliłyśmy z siostrą grządki, sadzałyśmy kwiaty, a ja nauczyłam się nawet rąbać drzewo. Gdy w pobliżu pojawiali się Sowieci, chowali nas w leśnej chatce, w której przeczekiwaliśmy zagrożenie. Tak dotrwaliśmy do 22 czerwca 1941.
Jaka była reakcja polskiej społeczności na wkroczenie Niemców?
No cóż, straszliwe rządy Sowietów poznaliśmy na własnej skórze, a o Niemcach na Kresach nic nie wiedzieliśmy. Dominowało więc poczucie ulgi, że skończyła się sowiecka opresja. Uważaliśmy, że przychodzi do nas cywilizacja, europejska kultura i porządek. Tak było jednak tylko na początku. Pozytywne nastawienie Polaków do Niemców bardzo szybko się skończyło. Ci bowiem wkrótce pokazali swoje prawdziwe oblicze i rozpoczęli represje. Szokiem było aresztowanie i zgładzenie lwowskich profesorów. Okazało się, że obaj okupanci — Niemcy i Sowieci — mają ten sam cel: wytępić polskie elity, sterroryzować nasz naród.
Zamieszkałyście we Lwowie?
Tak na ulicy Pełczyńskiego u naszej ciotki. Pamiętam, że ukrywaliśmy w mieszkaniu żydowską dziewczynkę. Pomagaliśmy też Żydom, którzy siedzieli w wiezieniu na Łąckiego. Ciotka działała w grupie Polaków, która zajmowała się wykupywaniem ich i organizowaniem ucieczek. Pieniądze na ten cel pochodziły ze sprzedaży futer, złota i kosztowności. Mnie też w to zaangażowała, pamiętam, że wraz z siostrą przenosiłyśmy te cenne przedmioty z miejsca na miejsce.
Dlaczego pomagałyście Żydom, przecież groziły za to surowe kary? Po co się narażać?
Jak to po co? Uważałyśmy, że pomoc drugiemu człowiekowi to nasz obowiązek. Żydzi byli dla nas przede wszystkim bliźnimi, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Nie mogliśmy stać z założonymi rękami. Wiem, że dzisiaj przedstawia się Polaków jako współsprawców Holokaustu, ale to bzdura. Oczywiście byli ludzie, którzy brali pieniądze za pomaganie Żydom, ale większość robiła to zupełnie bezinteresownie. Ciotka została nawet za to aresztowana.
Co się wtedy stało z wami?
To był już rok 1943. Spodziewałyśmy się, że miasto może wkrótce wpaść w ręce bolszewików. Nie miałyśmy żadnych wątpliwości, że nasz los były w takiej sytuacji przypieczętowany. Wyjechaliśmy więc na Śląsk do naszych kuzynów do Czechowic-Dziedzic. Wtedy to była jeszcze Rzesza. Trzeba było uważać, żeby nie mówić po polsku na ulicy. I znowu zetknęłyśmy się z agresją dzieci — tym razem niemieckich.
Widziała pani na własne oczy upadek Tysiącletniej Rzeszy.
Tak. Wielu naszych sąsiadów uciekło jeszcze przed przybyciem bolszewików. Inni gdy zbliżał się koniec zmienili wobec nas swoje nastawienie. Dominowało uczucie strachu. W naszej miejscowości miały miejsce ciężkie walki. Wraz z innymi mieszkańcami kamienicy schowałyśmy się w piwnicy. Stamtąd słyszełyśmy gęstą kanonadę. W pewnym momencie w budynek trafiła sowiecka katiusza. Huk, pył — zostałyśmy zasypane, całkowicie odcięte od świata. Odkopano nas dopiero po kilku dniach. Miasto było już pod kontrolą bolszewicką. Wszędzie walały się trupy. Niemieckich i sowieckich żołnierzy oraz cywilów. Nikt tego nie sprzątał. Bolszewicy mieli inne sprawy na głowie — zabrali się za gwałcenie kobiet. Moją siostrę, która była dwa lata starsza, trzeba było wysłać na wieś żeby ją przed tym uchronić.
Zostałyście w Czechowicach?
Nie, w styczniu 1946 przeprowadziłyśmy się do Gdańska. Zamieszkałyśmy w ruinach, w poniemieckim mieszkaniu. Zaczęły się siermiężne czasy. Szarość i nuda opanowanego przez komunizm kraju. I strach przed represjami. W 1956 roku zostałam zatrzymana na 48 godzin w siedzibie UB na ul. Okopowej. Przyczyną było to, że śmiałam się podczas akademii na cześć Armii Czerwonej.
Co się działo na Okopowej?
Brutalna rewizja, strażnik, który nie odstępował mnie nawet w toalecie. Nie bito mnie co prawda, ale zwracano się do mnie słowami, których nie mogę powtórzyć. Ja byłam wychowywana w zupełnie inny sposób, nie spotykałam się z takim zachowaniem, nikt tak do mnie nigdy nie mówił. Byłam zszokowana. Straszyli mnie, że nigdy nie wyjdę na wolność i tym podobne. Ze względu na ten epizod nie pozwolono mi zdać matury w liceum wieczorowym. Kadrowiec w pracy pisał zaś na mnie donosy, że „jestem obca klasowo”.
Kiedy zaangażowała się pani w działalność opozycyjną?
Impulsem do tego były starcia uliczne w 70. roku, których byłam naocznym świadkiem. Uważałam, że trzeba się włączyć w to co się dzieje, że wreszcie mam możliwość zrobienia czegoś wartościowego. Gdy powstała „Solidarność” natychmiast się do niej zapisałam. A 16 grudnia 1981 zostałam ciężko pobita pałą przez ZOMO-wca podczas demonstracji. Miałam rozbitą głowę, na którą trzeba było założyć 17 szwów. W szpitalu SB szukało pobitych ludzi ale uratowały nas pielęgniarki. Ścieliły łóżka, na których leżeliśmy w taki sposób, że nie było widać, że ktoś na nich leży. Całkowicie nas przykrywały.
Pobicie nie zraziło pani do opozycji?
Nie. Wprost przeciwnie. Choć represji było coraz więcej. Zwolniono mnie z pracy. Założyłam wtedy w domu podziemną drukarnię. W końcu coś trzeba było robić. Drukowaliśmy ulotki, gazety. W sierpniu 1982 przyszli po mnie na skutek zdrady jednego z kolegów. Mieszkałam na czwartym piętrze, a do budynku w tym miejscu przylegał dach i zauważyłam, że SB-cy byli także na tym dachu. Spytałam ich po co tam wleźli? „Bo baliśmy się, że pani wyskoczy” — odpowiedzieli.
Jak odbyło się aresztowanie?
SB-ków było ośmiu. Bardzo długo i uważnie przeszukiwali moje mieszkanie. W pewnym momencie weszłam do drugiego pokoju i zobaczyłam, że na moim tapczanie leży dwóch facetów. „A panowie co tu robią? ”. „A, śpimy bo jesteśmy zmęczeni”. Natychmiast ich zgoniłam: „Proszę wstawać, sami sobie taką pracę wybraliście! ”.
Trafiła pani do więzienia?
Tak, za pierwszym razem przesiedziałam rok. Doprowadzałam śledczych do szału bo nie składałam żadnych wyjaśnień i niczego nie podpisywałam. Często przychodzili do mnie do celi i mówili: „My mamy przez panią tyle przykrości, niech pani to podpisze”. Dopiero po pół roku pozwolono mi się skontaktować z adwokatem. Wypuszczono mnie w lipcu 1983 roku, bo przyjechał papież i z tej okazji zwolniono politycznych.
Mówi pani „za pierwszym razem”.
Tak, bo po wyjściu z więzienia natychmiast zaangażowałam się w działalność opozycyjną i w październiku 1985 roku znowu mnie zamknęli. Wszystko odbyło się w dużo bardziej nieprzyjemny sposób niż poprzednio. Podczas aresztowania wyważyli drzwi bo nie chciałam im otworzyć. Również śledztwo było bardziej brutalne. Znowu przesiedziałam rok bez wyroku. Więzienie były przepełnione i część więźniarek musiała spać na ziemi.
Z kim pani siedziała w celi?
Ze zdemoralizowanymi więźniarkami. To też był rodzaj szykany. One były bardzo agresywne, używały wulgarnego języka, miały pretensje do kobiet z „Solidarności”. Mówiły, że to przez nas wprowadzono stan wojenny. Dochodziło do nieprzyjemnych scen. Była tam na przykład dziewczyna, która oddawała się przez okno. Rozbierała się w oknie, a potem więźniowie mężczyźni dostarczali jej zapłatę: papierosy czy herbatę. Ta kobieta znakomicie rzucała żyletką i cały czas mi nią groziła. Ona siedziała za uduszenie jakiejś babci przy pomocy kabla. Z więzienia wyszłam w 1986 roku.
Co dla pani znaczył rok 1989 roku?
To było coś niesamowitego! Wierzyłam, że komuna kiedyś padnie, ale nie sądziłam, że stanie się to tak szybko. Współpracowałam wtedy z księdzem Jankowskim i Lechem Wałęsą, który zatrudnił mnie do organizowania wyborów. Przyjeżdżał do nas Michnik i Mazowiecki. Działy się wielkie rzeczy! Do tej pory, za mojego życia miały miejsce raczej ponure wydarzenia. A tu nagle coś takiego — odzyskanie wolności! To była euforia. Czy wolna polska spełniła pani oczekiwania?
No cóż, wyobrażałam to sobie lepiej. Niestety w kraju tym widać wielkie zaszłości z okresu PRL. Widać to w szczególnie w urzędach czy służbowych kontaktach między ludźmi. Mentalność tamtych lat nadal ma się dobrze. To zupełnie inny kraj niż przed wojną. Najbardziej jednak boli mnie to, że wolna Polska w jednoznaczny sposób nie potępiła funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i ich tajnych współpracowników. Ostatnio dowiedziałam się, że jeden z kolegów z konspiracji, któremu dostarczałam bibułę, któremu udostępniałam swoje mieszkanie, donosił na mnie na SB. Ludzie tacy jak on nie mają poczucia winy. Uważają, że „takie były czasy”. Sami SB-cy zaś wspaniale sobie żyją. Mają bardzo wysokie emerytury i nawzajem się wspierają. Przeraża mnie ich buta i cynizm.
„Gruba kreska” była błędem?
Fatalnym!. Należy rozliczyć tych ludzi. Nie chodzi mi o to, żeby ich wieszać, zagłodzić czy pozbawić pracy. Nie chodzi mi o zemstę, ale o elementarną sprawiedliwość. Ci ludzie wyrządzili swoim bliźnim tyle zła, nie można im teraz tego tak łatwo wybaczyć.
Pani Janina Wehrstein do dziś prowadzi bardzo aktywną działalność społeczną. Prowadzi stowarzyszenie „Amazonki”, które wspiera młode kobiety którym amputowano piersi. Dokarmia koty.
Rzeczpospolita
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|